niedziela, 25 października 2009

"WIELKA WYPRAWA CIUMKÓW" Paweł Beręsewicz


Książkę przeczytałam jednym tchem. To nie slogan, ale fakt. Poszło mi to w zawrotnej prędkości, jak zjazd rodzince na rowerach z gór. Aż dech zapiera! Bo to o Ciumkach i ich wspaniałej wyprawie jest ta porywająca opowieść. Przeczytałam ją z tym większą przyjemnością, iż sama w skrytości marzę o podobnej przygodzie i podróży. A góry kocham szczególnie. Zwiedziłam i zeszłam prawie całe Tatry, ale miło było również oczami wyobraźni pooglądać widoki w pięknej Prowansji czy przeżyć wejścia i zejścia wierzchołkami tej górzystej krainy. A raczej wjazdy i zjazdy, bo rodzinka zabrała ze sobą rowery i takim to środkiem transportu się przemieszczali przez prawie 2 tygodnie. Tym bardziej podziwiam i szanuję, bo taka podróż do lekkich nie należy. Zwłaszcza z dziećmi. Na kartach tej książki czeka Ciumków wiele niespodzianek i nieprzewidzianych wydarzeń, ale zgrana rodzinka da sobie radę w każdych warunkach. I choć nie udało się tacie zdobyć głównego celu - góry Mont Ventoux - to i tak warto było się wybrać i przeżyć ten czas, który okazał się prawdziwą szkołą życia. Wartka akcja, piękne opisy przyrody i wiele zabawnych sytuacji wciągają czytelnika na całego. Aż się chce samemu spróbować, choć trudu, potu i nawet krwi nie brakuje w tej historii. Swoją drogą, zastanawiam się tylko czy taka wędrówka faktycznie może mieć miejsce, czy autor sam ją przeżył i opisał. Czy to tylko czysta spekulacja i fikcja. Może sam mi kiedyś odpowie na to pytanie, bo postanowiłam, zainteresowana twórczością Pawła Boręsewicza, poznać go lepiej, oczywiście literacko. Mam jeszcze kilka lekturek jego autorstwa do przeczytania i opisania. Na pewno opiszę tu swoje wrażenia. Zachęcam więc do sięgnięcia po nie i zwiedzania świata i Polski wraz z Ciumkami. Ja się już wciągnęłam.

"Miasteczko Chateaudouble wyglądało jak jaskółcze gniazdo przyczepione do skały nad głęboką doliną rzeki, ale nie było czasu na piękne widoki. Dojechawszy do pierwszych zabudowań, tata przeraził się własnej prędkości i musiał trochę zwolnić. Dzieci natychmiast zniknęły z pola widzenia. Po wyjeździe z miasteczka pościg znów zaczął się rozpędzać, ale teraz szanse na schwytanie zbiegów były już raczej niewielkie. Czterdzieści jeden, czterdzieści dwa, czterdzieści trzy kilometry na godzinę - pokazywał prędkościomierz i tata wiedział, że na jazdę z ciężką przyczepką to jest stanowczo za dużo. Przy każdym kolejnym zakręcie, czuł , że serce zaczyna bić coraz szybciej. Bał się widoku, który mógł zobaczyć za którymś ze skalnych załomów. Wiraż, a za nim...? Uff! W porządku (chyba że wylecieli z zakrętu i spadli w przepaść). Następny wiraż... Uff! Następny... Uff! Wreszcie spadek zaczął się zmniejszać, urwisko znikło, a z prawej strony coraz głośniej szumiał górski strumień. Najwyraźniej szosa dotarła na dno doliny. Rower taty jeszcze przez kilkaset metrów toczył się siłą rozpędu, ale liczby na elektronicznym wyświetlaczu zaczęły stopniowo maleć. Na końcu długiej prostej stały dwa czerwone rowery zaparkowane na poboczu. Dwoje młodych jeźdźców wspartych dumnie o siodła swoich mustangów czekało na maruderów.
- Co tam mówiłeśna górze? - spytała Kasia.
Wzrok miała zamglony, jakby ciągle jeszcze kręciło jej się w głowie od upajającej prędkości.
- Ładne było miasteczko? - odpowiedział tata pytaniem na pytanie, a dzieci wybełkotały:
- A wiesz, że jechaliśmy pięćdziesiąt na godzinę?
- A wiecie, że mogłiście się zabić? - jęknął tata.
Zaraz potem w cienistej dolinie nad potokiem spotkało Kaśkę i Grześka coś, co od czasu do czasu przytrafia się nawet najlepszym dzieciom, choć w różnych rodzinach różnie się to nazywa. Zostali, powiedzmy... myślę, że słowo "objechani" będzie pasować do Wielkiej Wyprawy."




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz