poniedziałek, 19 maja 2014

"SZARLOTKA PACHNĄCA MARZENIAMI" Iwona Czarkowska



 Ta książka pachnie nie tylko nowością, ale również najbardziej ulubionymi wspomnieniami dzieciństwa i domu. Jest tak apetyczna w odbiorze, że nie sposób przejść obojętnie obok niej. Sięgnęłam po nią nie spodziewając się, że będzie mi tak trudno się z nią rozstać. I wcale nie muszę, bo ma do zaoferowania coś wieć niż tylko interesującą fabułę. Ale zacznę może od początku. Szarlotka to nie tylko nazwa wspaniałego i powszechnie zananego i lubianego  deseru. Tak również wołano na  główną bohaterkę. Ona zresztą może poszczycić się kilkoma innymi przezwiskami oprócz dwóch używanych zwykłych imion - Natalii i Karoliny. Każdy woła na nią w inny sposób. Dla rodziców to Nastka, Tusia, dla kucharza Bazylego: Szarlotka, a dla przyjaciela Patryka - Szalotka. Skomplikowane? Może trochę.  Ale tak jest ciekawiej.


 Ta trzynastolatka bowiem jest bardzo wyjątkową dziewczynką. Wzbudza w otoczeniu równocześnie zdziwienie i podziw. A to przez swą niespotykaną, wrodzoną umiejętność. Potrafi wywąchać każdy zapach, odróżnić poszczególne zioła, perfumy, potrawy, wyróżnić tajne składniki z gotowych dań. I to wszystko za pomocą zwykłego nosa, w tym przypadku chyba raczej niezwykłego. 


Szybko więc zyskała sobie szacunek i sympatię ekscentrycznego kucharza Bazylego. Pracował on w pensjonacie, do którego wraz z rodzicami przyjechała dziewczyna. Miała spędzić tu wakacje, na czas zatrudnienia mamy jako recepcjonistki i taty jako elektryka. Tuśka nie nudziła się tu ani chwili. Było jej dane spotykać ducha Chińczyka, choć do końca nie było to tak jak myślała. Poznała jeszcze Dziadka, tajemniczego kota, podobno będacego samym przodkiem Bazylego oraz chłopca Patryka, nazywanego Patykiem. Przeżywa więc pierwsze wielkie "strachy" związane z pojawiającymi się na jawie duchami czy kotem naprowadzającym ją ciągle na rozwiązanie rodzinnej zagadki. O wiele bardziej jednak daje się ponieść coraz bardziej zażyłej znajomości z chłopcem. Dla Tusi miłość pachnie poziomkami, ale swoje zapachy mają też miejsca, wspomnienia i marzenia. 


 Czy to pierwsze miłosne uczucie przetrwa? Czy bohaterka zdoła pomóc Bazylemu wygrać konkurs kulinarny? Czy odnajdą wielki skarb pozostawiony kucharzowi w pensjonacie? Książka urywa się w pewnym momencie, by powrócić po 5 latach nieobecności Karoliny w pensjonacie z odpowiedziami na wszystkie te pytania. Warto je poznać. Polecam.




Nie sposób tu opisać ile smaków i zapachów przewija się przez karty tej ksiązki. Łączą się, przenikają, by powstało przepyszne ciasto, obiad czy kolacja. Mnóstwo fantastycznych przepisów od samego mistrza kulinarnego  pozwala poczuć się jak w prawdziwym pensjonacie. Nazwy przepisów na: intrygujący Zimny Pies, elegancki Krem z Cukinii czy pomysłowy Indyk Song w mięcie, mogą mylnie dawać wrażenie trudnych i czasochłonnych. Tak naprawdę to  proste i szybkie, choć wzbogacone o nieznane dotąd przyprawy czy składniki, sprawdzone receptury. Zachęcają do  sprawdzenia swoich możliwości w domowej kuchni. Ale też i moja 10 letnia córka chętnie sięgnęła po książkę, by coś przygotować samodzielnie. Przeczytała ją jednym haustem, bowiem bardzo lubi książki Iwony Czarkowskiej. Szczególnie spodobała jej się seria o Kaziu. 

"-Moja mam jest okropnie roztargniona. Raz, jak byłąm w pierwszej klasie, miała mnie zawieść do szkoły, ale zapomniała, że jestem w łazience i myję zęby. Wyszła z domu, zamknęła drzwi, pojechała autobusem i dopiero, jak wysiadła pod szkołą, zorientowała się, że zostałam w domu.
- No to przynajmniej dokładnie umyłaś zęby, Szarlotka, ty dziewczyno - roześmiał się Bazyli. - Nie martw się, zaprowadzę cię do recepcji. Oczywiście, jak już zjesz gofry. Pomożesz mi?
- No pewnie. Ja bardzo lubię gotować. No i uwielbiam smaczne zapachy. - uśmiechnęła się Tuśka. - Tylko, że nie umiem robić gofrów. Żadnych, nie tylko belgijskich. Pokaże mi pan?
- Jasne! Ale miałaś mówić do mnie: Bazyli - przypomniał kucharz. - Zaraz, gdzieś tu miałem zapasowy fartuch... Bez fartucha nie możesz pracować w kuchni. No, gdzie on jest? Już mam! - Wyciągnął fartuch z wielkiegio wiklinowego kosza z pokrywką, który stał w kącie kuchni.
Razem mieszali, ubijali, a potem  Bazyli wylał gotowe ciasto do gofrownicy.
- No to teraz musimy poczekać - powiedział, a potem ku zaskoczeniu Tuśki zerwał się jak oparzony: - Zaraz, zaraz... Zaraz cię złapię, ty szpiegulcu jeden! - Podbiegł do drzwi, otworzył je znienacka i wyjrzał na zewnątrz.
Ale pod drzwiaminie było nikogo poza czarnym kotem, który na widok kucharza odwrócił się i z godnością oraz wysoko zadartym ogonem pomaszerował korytarzem.
-Dlaczego pan się tak boi szpiegów tej pani... Płaszyńskiej? - zapytała Tuśka.
- Płocharskiej - poprawił ją Bazyli. - Ona prowadzi agroturystykę we wsi po drugiej stronie rzeki, ale marzy jej się wielki pensjonat. Wszystlko zaczęło się od tego teleturnieju, co go telewizja ma kręcić jesienią w naszym miasteczku. Dla kucharzy, zawodowych i amatorów. Kto wygra, dostanie pieniądze, bardzo dużo pieniędzy. Mógłbym kupić ten pensjonat. Właściciele od dawna chcą się go pozbyć.  Ale jak wygra Płocharska, to ona kupi i nazwie go Zielony Krasnal. A wtedy wszystko zejdzie na psy. Tylko co mam przygotować?
Dlaczego niby Zielony Krasnal? - chciała zapytać Tuśka. ale zamiast tego krzyknęła: 
- Belgijskie gofry!
- Nie, gofry nie - skrzywił się kucharz. - To by musiało być coś specjalnego. Ile razy coś wymyślę, okazuje się, że wiedzą o tym u Płocharskiej.
- Ale ja nie otym! Gofry się zaraz przypalą! - Tuśka pokazała na gofrownicy. - Czuję to!
Po chwili Bazyli podał jej porcję uratowanych przed zwęgleniem gofrów z musem truskawkowym.
- Faktycznie! Masz nosa, dziewczyno - powiedział, kiwając z uznaniem głową."


Wydawnictwo BIS

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz